Zapowiedzi kwiecień 2021





Autor: Magdalena Kubasiewicz

Wydawca: Uroboros

Data premiery: 14.04. 2021 r.





Opis wydawcy:

Magdalena Kubasiewicz zaprasza do Sieldige, gdzie przysługa bywa cenniejsza od złota, ulicami krążą upiory, a pocałunek syreny zamiast miłości niesie śmierć. Rasowa fantastyka dla wielbicieli przygody, legend i spisków, których stawka jest cos ważniejszego niż życie — władza. 

Marta Kisiel

Baśń o syrenach, magii i poświęceniu.
Kiedyś syreny chodziły pomiędzy śmiertelnikami. Pamiątką tych czasów jest przepis na truciznę, na którą nie ma lekarstwa.
Książę zostaje otruty Pocałunkiem Syreny i zapada w śpiączkę.
Arystokrata Leto i jego przyjaciółka, alchemiczka Aletha, łączą siły, by ocalić władcę. Niepewni, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem, próbują znaleźć antidotum i przywrócić porządek w Księstwie. Czy Aletha zdoła uratować Księcia? Dokąd zaprowadzą Leto poszukiwania zamachowców? Jaka cenę przyjdzie im za to zapłacić?

Fragment:

Leto wszedł do Dzielnicy Luster tuż przed świtem, gdy niebo dopiero szarzało, a słońce nie wyłoniło się jeszcze na dobre ze słonych wód Siedmiu Pieśni. Padał deszcz, choć nad innymi częściami miasta nie wisiały chmury. Pogoda w dzielnicy często szalała, jakby ta należała do innej rzeczywistości. Wiosną zdarzył się nawet deszcz żab, który potrwał wprawdzie ledwo kilka chwil, ale długo był jednym z ulubionych tematów rozmów obywateli Sieldige. Na uliczkach dopiero pojawiali się pierwsi przechodnie, głównie okoliczni mieszkańcy. Plac, który służył za targowisko, świecił pustkami – większość sklepów pozostawała zamknięta, a przenośnych stoisk jeszcze nie rozłożono. Klienci z innych części miasta przychodzili dopiero, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Mało kto z zewnątrz ryzykował wchodzenie do Dzielnicy Luster przed świtem. Sklep, do którego Leto skierował swoje kroki, również był zamknięty na głucho. Zarówno okiennice, jak i drzwi wejściowe pozostawały zatrzaśnięte. Budynek, w którym się mieścił, sąsiadował ze znacznie bardziej okazałą kamienicą, z drugiej zaś strony z wąską alejką. Leto wszedł w uliczkę – gdyby ktoś nadchodził z przeciwka, nie zdołaliby się minąć, tak było wąsko – i okrążył budynek. Przez chwilę oklepywał lustrzaną ścianę, nim wreszcie namacał niewidzialną klamkę. Nacisnął ją i drzwi, których jeszcze przed chwilą wydawało się, że tam nie ma, stanęły otworem. W jego nozdrza natychmiast uderzył mocny zapach ziół. Znalazł się na zapleczu Siedmiu Kropli, sklepu z miksturami i ziołami.
– Spóźniłeś się!
Krzyk dobiegł z głębi budynku i pobrzmiewała w nim irytacja. Leto westchnął i czym prędzej przeszedł do głównej izby. Jedynym źródłem światła był niebieski kamyk leżący na ladzie, który roztaczał blady, błękitnawy blask. Na półkach ciągnących się wzdłuż ścian ustawiono liczne pudełeczka, woreczki, fiolki oraz koszyczki splecione z trawy. Z belki pod sufitem zwisały suszące się zioła – ich woń zawsze przyprawiała Leto o ból głowy – a przy wejściu i oknach umieszczono kilka ochronnych amuletów. Właścicielka tego wszystkiego stała na stołku i układała pojemniczki na półkach z kosmetykami.
– Musiałem zgubić ogon – odparł przepraszająco.
– Świetnie.
Aletha trochę zbyt gwałtownym gestem upchnęła całe pudełko na półce i zeskoczyła ze stołka, ostrożnie, by nie potknąć się o rąbek prostej, szarej spódnicy. Zdenerwowana, ocenił Leto, tracąc nadzieję na miłą konwersację przy herbacie. Coś musiało wyprowadzić ją z równowagi – i raczej nie było to jego spóźnienie ani nawet to, że był śledzony. Wiedziała przecież, że punktualność nie należy do zalet Leto, a nie pierwszy raz po drodze do Dzielnicy Luster gubił niechciane towarzystwo.
– Mam twoje zamówienie – poinformowała sucho, podchodząc do lady. Gdy stanęła przy magicznym kamyku, oświetlona jego blaskiem wyglądała jak upiór: i opalona skóra, i piaskowe włosy nabrały błękitnawego odcienia, a kolor niebieskich oczu zdawał się bardziej intensywny.
– Powinnaś stosować zwykłe świece. Odstraszysz klientów – rzucił i obdarzył ją uśmiechem. W odpowiedzi doczekał się spojrzenia pełnego złości.
– Powinieneś prosić o takie rzeczy waszego alchemika – odpowiedziała wykładając na ladę niewielką skrzynkę. – Zapas eliksiru nasennego, trzy fiolki mikstury odganiającej senność, eliksir prawdy, pięć porcji. Pamiętaj, że możesz nim łatwo otruć przesłuchiwanego.
– Nasz alchemik nie umie przygotować skutecznego eliksiru prawdy, poza tym i Garreth, i Erika natychmiast dowiedzieliby się, co zamówiłem – stwierdził Leto. Położył dłoń na wieku skrzynki i pochylił się, spoglądając Aletcie z bliska w twarz. – Co się dzieje, Let? Jesteś wściekła.
– Wcale nie – zaprotestowała odruchowo, po czym z jej ust wyrwało się westchnienie. Najwyraźniej uświadomiła sobie, że takie wykręty nie mają sensu: za dobrze ją znał. – Nie wiem. Coś wisi w powietrzu. Nie powinieneś tu dziś przychodzić. A ten eliksir w dwóch przypadkach na dziesięć naprawdę doprowadza do śmierci.
– Wiem. Już mi to mówiłaś – przypomniał łagodnie.
Wiedział też, że jeśli istnieje pewny i bezpieczny w użyciu eliksir prawdy, to w księstwie nie ma alchemika, który umiałby taki przygotować. A i przepis na tę miksturę znała tylko Aletha, a jedyną osobą tego świadomą był on. Zastanawiał się, czy to myśl, że być może kogoś otruje, tak ją drażniła, jednak szybko doszedł do wniosku, że nie o to chodzi. Zdarzało się jej już przygotowywać trucizny, nawet jeżeli robiła to rzadko i niechętnie.
– Jest taka piosenka – westchnęła Aletha, przymykając oczy i pocierając skronie. – O deszczu nad Dzielnicą Luster.
Nad Dzielnicą Luster pada, niebo płacze, płacz ty też, patrzy na nas Em-Da-Nan, Władca Siedmiu Wież… Tu prawie nigdy nie ma deszczu, nawet jeżeli leje nad całym krajem. Wszyscy traktują to jako zły znak. Stanie się coś niedobrego. Niemal każdy mieszkaniec Dzielnicy Luster był zabobonny. Pozostawało to wpisane w ich naturę i często ustrzegało przed niebezpieczeństwem w miejscu, w którym magia odcisnęła swoje piętno tak głęboko, że nawet po setkach lat na tutejszych uliczkach działy się dziwne rzeczy. Nie pomagało i to, że do Dzielnicy ściągali wszyscy ci, którzy nie pasowali nigdzie indziej.
– Za bardzo się przejmujesz, mała.
– A ty za mało. – Aletha cofnęła się, skrzyżowała ręce na piersiach. Na jej śniadej twarzy irytacja walczyła z niepokojem.
– Nie upuść tego. Przygotowywanie eliksiru prawdy zajmuje dwa miesiące, a delirie już przekwitły. Nie dostaniesz kolejnej porcji do przyszłego roku.
– Wciąż mi to wypominasz? – spytał Leto, ostrożnie wsuwając skrzyneczkę do torby. – Tylko raz potłukłem twoje eliksiry. Miałem wtedy osiemnaście lat i omal nie rozjechał mnie wóz.
– Nieważne. Idź już.
– Może pozwolisz mi chociaż zapłacić? – zasugerował, chociaż poczuł się dotknięty tak bezceremonialnym pożegnaniem. Ostatni raz widzieli się na początku lata i nie spodziewał się, że zostanie tak oschle potraktowany. Ani tak prędko odprawiony. Wyciągnął z kieszeni sakiewkę i położył ją na ladzie. – Śmiech Płomienia…
– Będzie gotowy za siedemnaście dni. Tak samo jak dwie pozostałe – ucięła Aletha. – Przyjdź ostatniego dnia Słonecznej. Leto, idź wreszcie. Zrobiło się jasno. Nawet w deszczu niektórzy już wychodzą na ulice.
Zdusił rozczarowanie. Miała rację. Powinien był przyjść wcześniej. Chociaż istniała na to nikła szansa, mógł teraz zostać przez kogoś zauważony i rozpoznany. Ktoś mógłby
się zastanawiać, dlaczego Leto Drakin odwiedza zakład alchemiczki oferującej dobre, ale przecież nie nadzwyczajne eliksiry, gdy może korzystać z usług znacznie bardziej znanych mistrzów. Aletha nie chciała zbytnio zwracać uwagi. Nie przechwalała się ani magią, którą władała, ani znajomością co rzadszych receptur. A już na pewno nie znajomością z nim.
– Do zobaczenia – powiedział więc tylko i przeszedł na ciemne zaplecze, zostawiając Alethę samą. Zdążył już otworzyć niewidzialne drzwi, kiedy usłyszał za sobą jej okrzyk.
– Leto! – Wypadła za nim i zatrzymała się przy wejściu na zaplecze. Zamilkła na moment, jakby niepewna, co chce powiedzieć. – Uważaj na siebie.
Wiedział, że Aletha naprawdę się niepokoi, ale nie mógł się powstrzymać i wybuchł śmiechem. Z jednej strony był rozbawiony, z drugiej ucieszony tą troską.
– Nie musisz się o mnie martwić – zapewnił, wychodząc.
Gdy był w zakładzie, rozpadało się na dobre: Dzielnica Luster tonęła w strugach deszczu. Woda płynęła po brukowanych uliczkach i ściekała z dachów. Ulewa ograniczała widoczność do ledwo kilku metrów. Leto naciągnął na głowę kaptur. Aletha jednak niepotrzebnie się przejmowała: w taką pogodę nawet jeżeli ktoś zdecydował się wychynąć z domu, pokonywał drogę szybko, przygarbiony, marząc o znalezieniu się w suchym schronieniu.
Lustrzane ściany domów lśniły w deszczu, odbijały się w sobie nawzajem, odbicia w odbiciach, i setki kopii Leto szły w strugach lejącej się z nieba wody. Wszystkie budynki wzniesione w Dzielnicy Luster szybko się zmieniały i powierzchnia ich ścian od zewnątrz nabierała właściwości zwierciadeł. Kolejna pozostałość magii Em-Da-Nana. Kiedyś stała tu jedna z jego Siedmiu Wież wzniesionych dzięki potężnej magii i przelanej krwi. Nie było pośród nich dwóch identycznych i ta, którą wybudował tutaj, była pełna luster. Od śmierci maga upłynęło dobre pięćset lat: dziś ludzie znali położenie tylko pięciu jego Wież i wiedzieli, że cztery z nich runęły w tym samym momencie, w którym ich twórca wyzionął ducha. Magia jednak nie znikła, przynajmniej nie całkowicie, o czym przekonali się ci, którzy uprzątnęli gruzy i zamieszkali w miejscu, w którym niegdyś wznosiła się Wieża Luster, centrum eksperymentów Em-Da-Nana. Czas i przestrzeń w Dzielnicy Luster często płatały figle. Zaklęcia działały mocniej, inaczej albo wcale. Pogoda zdawała się niezależna od warunków panujących w okolicy. W odbiciach widywało się tu dziwne rzeczy. Czasami w ciągu jednej nocy wyrastały drzewa, a między szparami w bruku rozkwitały rośliny niespotykane w innych częściach świata. Bywało, że działy się tu cuda. Jednak zdarzało się też, że Dzielnica Luster domagała się za te cudowności zapłaty i ktoś znikał bez śladu, a dziwne stwory pojawiały się na ulicach albo próbowały dostać do domów. Ci, którzy żyli w innych częściach Sieldige, rzadko odwiedzali tę okolicę. Przychodzili tu w konkretnym celu: aby coś kupić, skorzystać z usług miejscowych uzdrowicieli czy rzemieślników. Ewentualnie gnani ciekawością, brawurą i głupotą, a na takich czyhało sporo niebezpieczeństw. Leto nie był miejscowy. W dzieciństwie spędził tu dużo czasu, więc czuł się swobodnie. Lubił złudną, nieokiełznaną magię i tysiące odbić Dzielnicy Luster. A zawarte tu znajomości i umiejętność poruszania się po labiryncie wąskich uliczek pełnych zwierciadeł dawały mu zaskakującą przewagę w politycznych gierkach. Dzielnicę Luster otaczał mur, ale dwie bramy wiodące do innych części miasta zawsze były otwarte i nie wystawiono przy nich straży. Mieszkańcy nie byli więźniami tej okolicy, a jeżeli ktoś pragnął podjąć ryzyko zwiedzenia Dzielnicy Luster, mógł to uczynić – ot, na własną odpowiedzialność.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------








Autor: Beth Garrod

Wydawca: YA!

Data premiery: 14.04. 2021 r












Opis wydawcy:

Cała prawda o nastolatkach, czyli jak żyć w świecie, którego nie do końca się rozumie? Zwariowana historia o tym, co robić, gdy tracisz kontrolę nad wszystkim!
Ja, Bella Fisher, jestem tak opanowana, spokojna i pozbierana jak zawsze.
Czyli: ANI TROCHĘ.
Powody?
Jesteśmy tylko przyjaciółmi z Fantastycznym Adamem.
Moja BFF Tegan zachowuje się megadziwacznie.
W soboty pracuję przebrana za ogromnego psa.
I największy koszmar: nowa dziewczyna mojego piekielnego eks jest PRAWDZIWĄ MODELKĄ.
Jakby tego było mało, mama otworzyła lodziarnię dla psów – Psierożki. A cała szkoła obserwuje każdy mój ruch w nadziei, że załatwię nam koncert najlepszego zespołu świata.
Co mogłoby pójść źle?
A tak, racja. Absolutnie wszystko.


Fragment:

− SPADAJ, DZIWAKU!!!
Te dwa słowa, wykrzyczane tak głośno, że kropla śliny wylądowała na moim nosie, nie były dokładnie takim powitaniem, na jakie liczyłam ze strony mojego przyszłego-potencjalnego-chłopaka-z-krainy-marzeń. Zwłaszcza nie wywrzeszczane z taką paniką, że całe boisko stanęło jak wryte.
Ostatni raz widziałam ten stopień szoku, kiedy mama otworzyła listonoszowi drzwi, zapominając, że zrobiła sobie dzień bez spodni (nie powinien być a ż t a k zaskoczony – zdarzyło się to po raz czwarty. W ciągu miesiąca). No jasne, kiedy podbijasz sobie piłkę, a ktoś podbiega za twoimi plecami i szepcze ci do ucha ze śmiechem: „Nooo, kopę lat!”, musisz być TROCHĘ zaskoczony. (Nie mam pojęcia, czemu powiedziałam to głosem kowboja). Łaskotanie oburącz po żebrach – żebrotanie – również nie należało do uspokajających doznań. Ale szok łaskotanego nie mógł się nawet równać z moim, bo inny piłkarz wpatrywał się we mnie z jeszcze większym zdumieniem niż ten, który właśnie przede mną uciekał. Tym piłkarzem – zamarłym w miejscu z szeroko rozdziawionymi ustami – był Adam Douglas. Fantastyczny Adam. Czyli Fadam. Adam, chłopak, który zajmował wszystkie moje myśli od dobrych trzynastu i pół miesiąca. Adam, chłopak, na którego temat tak namiętnie wyszukiwałam pewnego wieczoru informacje, że musiałam odłączyć internet w całym domu, na wypadek gdyby uruchomił się jakiś alarm bezpieczeństwa.  Adam, chłopak, na którego tak bardzo starałam się niby przypadkiem wpaść, że w ostatnią środę wieczorem przeszłam swoje dziesięć tysięcy kroków, krążąc wokół boiska (mój biedny pies Warkot musiał na swoich krótkich nóżkach zrobić chyba ze czterdzieści tysięcy). Adam, chłopak, który w moich najśmielszych wy-obrażeniach (a wyobraziłam sobie raz, że szkoła to tylko spisek dorosłych, mający na celu pozbycie się nas, podczas gdy sami jadą do parku rozrywki) miał pewnego dnia zapragnąć, żebym została jego dziewczyną. Ale nie. Zamiast przywitać się z tym najdoskonalszym okazem gatunku męskiego, ja, Bella Fisher – na oczach całej jego drużyny futbolowej (i równie zaskoczonych osób postronnych) – właśnie weszłam w kontakt usta–ucho z jego kolegą (dwanaście i sześć dziesiątych centymetra od niechcianego, jednostronnego pocałunku). Czy dało się jakkolwiek z tego wybrnąć? Rozejrzałam się po gapiącym się na mnie boisku. I gapiach na nim. Nie. Zrobiłam więc najlepsze, co w tej sytuacji mogłam zrobić (a ponieważ przychodziła mi do głowy tylko jedna myśl, było to równocześnie najgorsze, co mogłam zrobić).
− NIE PRZEJMUJCIE SIĘ MNĄ! – Machnęłam obiema rękami, jakbym polerowała olbrzymie okno.
Nie pokazuj po sobie paniki, wynikającej z faktu, że Adam nie mógłby wyglądać na mniej zachwyconego. A może bardziej niezachwyconego? EJ, BELLA, PRZESTAŃ ROZKMINIAĆ ZAWIŁOŚCI JĘZYKOWE I ZACZNIJ MINIMALIZOWAĆ STRATY.
− Przepraszam! Sądziłam, że on… − Wskazałam prawdziwego Adama (który wciąż się nie uśmiechał) − …był nim. – Wskazałam nie-Adama. Nadama (który nie uśmiechał się jeszcze bardziej). – Bo w strojach od tyłu wyglądacie wszyscy tak samo! – nadal krzyczałam. – Choć teraz, kiedy się na mnie patrzycie, widzę, że jesteście bardzo różni i naprawdę szanuję waszą indywidualność.
Wciąż nikt się nie poruszył oprócz Nadama, który pędził teraz tyłem. Niezbyt doskonały znak.
− Tak więc nigdy już nie zapomnę okularów. – Odwróciłam się i pognałam czym prędzej w bezpieczne rejony ławki. Ławki, na której siedzieli już moi przyjaciele. Przyjaciele, którzy wiedzieli, że nie noszę okularów. Niesamowite, jakie rozmiary może przybrać w tak krótkim czasie obciach (w przybliżeniu jakieś trzydzieści o/s – obciachów na sekundę). Opadłam na miejsce między Tegan i Rachel, a moje oczy, chroniąc poczucie godności, udawały, że nie do-strzegły z ukosa, jak Mikey z trudem hamuje śmiech. Ukryłam twarz w dłoniach.
− Wyluzuj, Bells, to mogło się przydarzyć każdemu. – Tegan zawsze widziała jasną stronę sytuacji.
− A statystycznie: przydarzyło się?
Rachel w zamyśleniu przyłożyła pasmo włosów do górnej wargi niczym wąsy. (To, że robiła podobne rzeczy w miejscu publicznym, a i tak była najpopularniejszą dziewczyną w okolicy, mówiło wiele o jej niewiarygodnej urodzie – z wąsami czy bez). Mruczała – co oznaczało, że myśli. Przypominała samochód. Słychać było, kiedy pracuje.
− W zeszłe Boże Narodzenie odbyłam dwudziestominutową rozmowę z dziadkiem, dopóki nie poprosił do telefonu ciotki Sharon, a ja nie powiedziałam, że takiej nie mam. A wtedy zdałam sobie sprawę, że nie był moim dziadkiem, tylko jakimś dziadkiem, który wybrał zły numer.
Mikey parsknął śmiechem i zaraz ucichł, bo przypomniał sobie, że w ramach solidarności nie powinno
go w tej chwili nic śmieszyć. Nie było to dok ł ad nie to samo (bo zakładałam/miałam nadzieję, że Rach nie marzyła miesiącami o jakimś przypadkowym dziadku), ale doceniałam jej wysiłek, więc rozsunęłam palce na tyle, żeby posłać jej spojrzenie pełne wdzięczności. Zamiast tego doznałam jednak kolejnego poważnego skurczu żołądka (PSŻ), bo dostrzegłam przebiegającego obok Adama. Korzystającego ze swoich mięśni jak gdyby nigdy nic (podczas gdy ja nie mogłam w jego obecności nawet mrugnąć). Tegan ścisnęła moje kolano.
− Bells, powaga. Nikt nie będzie o tym pamiętał. Wszyscy skoncentrowali się na meczu, który się zaraz rozpocznie. – Zamilkła. – Prawda, Mikey?
Mikey przyjaźnił się z nami od lat i był po uszy za-durzony w Tegan, ale nawet niezachwiane poczucie lojalności względem jego dziewczyny nie mogło nagle zrobić z niego przekonującego kłamcy.
− Mm, no jasne?
Pytajnik w jego głosie był niemal równie głośny jak krzyki na boisku.
A może Teeg miała rację? Zwykle tak było. Moja niewydolność mogła być całkiem nieistotna dla ludzi, którzy mieli swoje życie. A przed Adamem wytłumaczę się później.
DOBRZE, BELLO. Tak trzymaj.






Komentarze