Zapowiedzi styczeń-luty

Autor: Nick Eliopulos
Tytuł: Spirit Animals. Księga Shane'a
Wydawnictwo: Wilga
Tłumacz: Bartosz Czartoryski
Data premiery: 26 stycznia 2022 r.
Liczba stron: 208
Grupa wiekowa: 9-12 lat






Opis wydawcy:

Każdy człowiek i każda opowieść mają dwie strony…

Przyjaciel i zdrajca. Zdobywca i król. Bohater i złoczyńca… Mimo że Shane jest tylko chłopcem, zrobi wszystko, żeby ocalić swój lud.
Conor, Abeke, Meilin i Rollan długo walczyli przeciw największemu wrogowi – Zdobywcom, aby uratować Erdas. Los wciąż i wciąż stawiał im na drodze Shane’a, ale żadne z nich nie poznało całej prawdy o chłopcu, który niemal na zawsze zmienił bieg historii. Jego przeszłość jest tajemnicza i skomplikowana…
Kim naprawdę jest Shane? Teraz jego historia zostanie wreszcie opowiedziana.
Lektura obowiązkowa dla fanów "Opowieści z Narnii" i "Władcy pierścieni". Siedem wciągających powieści oraz ekscytująca gra tworzą świat, w którym dzieci będą chciały na zawsze zamieszkać!

W skład serii SPIRIT ANIMALS wchodzą:

Spirit Animals. Zwierzoduchy. Tom 1 - Brandon Mull
Spirit Animals. Polowanie. Tom 2 – Maggie Stiefvater
Spirit Animals. Więzy krwi. Tom 3 - Garth Nix, Sean Williams
Spirit Animals. Ogień i lód. Tom 4 – Shannon Hale
Spirit Animals. Naprzeciw falom. Tom 5 – Tiu T. Sutherland
Spirit Animals. Wzlot i upadek. Tom 6 – Eliot Schrefer
Spirit Animals. Wszechdrzewo. Tom 7 – Marie Lu

W skład serii SPIRIT ANIMALS. UPADEK BESTII wchodzą:

Spirit Animals. Upadek Bestii. Powrót. Tom 1 – Varian Johnson
Spirit Animals. Upadek Bestii. Spalona ziemia. Tom 2 – Victoria Shwab
Spirit Animals. Upadek Bestii. Nieśmiertelni strażnicy. Tom 3 – Eliot Schrefer
Spirit Animals. Upadek Bestii. Ognista fala. Tom 4 – Jonathan Auxier
Spirit Animals. Upadek Bestii. Serce Ziemi. Tom 5 – Sara Prineas
Spirit Animals. Upadek Bestii. Pazur Żbika. Tom 6 - Varian Johnson
Spirit Animals. Upadek Bestii. Szeptacz Burz. Tom 7 – Christina Diaz Gonzales
Spirit Animals. Upadek Bestii. Smocze Oko. Tom 8 – Sarwat Chadda
Spirit Animals. Opowieści zwierzoduchów. Wydanie specjalne – Brandon Mull i inni
Spirit Animals. Księga Shane’a. Wydanie specjalne - Nick Eliopulos

Fragment:

Życie Shane’a zmieniło się na zawsze tego dnia, gdy zbudził go krzyk. Brzmiał niczym wyjęty z sennego koszmaru, jakby spleść przerażenie, żałobę i złość. Ledwie dało się uwierzyć, że wydał go człowiek. Shane nigdy nie słyszał czegoś podobnego, ale od razu zorientował się, że krzyczała jego siostra. Wyskoczył z łóżka i czym prędzej wybiegł ze swojej sypialni. Po drodze nadepnął bosą stopą na kamyczek, jednak ból odczuł dopiero dużo później. Teraz liczyła się dla niego tylko Drina i dzieląca ich odległość. Nie zawahał się i nie przystanął na progu jej pokoju, żeby chociaż się rozejrzeć, cóż to za strachy mogą tam na niego czekać, jakież to potworne zjawisko mogło wydusić z gardła siostry takie wycie. Ale zatrzymał się od razu, kiedy wbiegł do pokoju pogrążonego w ciemnościach. Jego sypialnię zdążyło już bowiem rozjaśnić poranne słońce, korytarz również. U Driny coś blokowało światło. Stargane i podniszczone arrasy? Grube sploty bawełny? Shane nie rozumiał, o co chodzi. Drina przestała krzyczeć, ale rzucały nią konwulsyjne spazmy. Coś było bardzo nie tak. Podszedł do siostry, chwycił ją za ramiona i przytrzymał, lecz jej ciało nadal podskakiwało i podrygiwało pod jego dłońmi. Spojrzała na niego niewidzącymi oczyma, które musiały być świadkami jakiegoś niewyobrażalnego horroru. Shane zorientował się, że raz po raz powtarza jej imię.
– Drina. Drina.
Kątem oka zobaczył jakiś ruch. Nie odwrócił się od razu. Zjeżyły mu się włosy na karku, zastrzygł uszami. Podskórnie czuł, że wykonanie nagłego ruchu będzie okropnym błędem, i dlatego dalej trzymał dłonie na ramionach siostry. Powoli, bardzo powoli obrócił głowę, aż mógł spojrzeć na odległy róg pokoju. Na ścianie przysiadł największy pająk, jakiego Shane kiedykolwiek widział. Stwór również go zobaczył. Przyglądał mu się ośmiorgiem oczu, wzrokiem obcym i niemożliwym do odczytania. Nie licząc żółtego pasa ciągnącego się przy odwłoku, był całkiem czarny. Jad skapywał mu ze szczęk na podłogę. Nie ruszał się, więc Shane również próbował stać nieruchomo, choć nie potrafił opanować drżenia wywołanego strachem i obrzydzeniem. Musiał coś zrobić. Niebawem przybiegną inni, musieli przecież słyszeć krzyk Driny. A kolejna osoba, która wejdzie do tej sypialni, znajdzie się idealnie pod ociekającymi jadem szczękami potwora. Shane złapał ciężką mosiężną latarenkę stojącą przy łóżku Driny i odwrócił się powoli, żeby stawić czoła pająkowi. Wiedział, że będzie musiał włożyć w ten rzut całą swoją siłę. Może nie mieć kolejnej szansy. Obce, niemrugające oczy nadal mu się przyglądały. Stanął pewniej na nogach i zazgrzytał zębami. Odsunął się nieco z latarenką, gotowy nią rzucić, gdy…
Nagle Drina krzyknęła raz jeszcze. Tym razem jej wrzask ułożył się w słowo:
– Nie!
Dziewczyna zerwała się z łóżka i z całej siły odepchnęła brata. Shane przeleciał przez sypialnię i uderzył głową o kamień. Świat się zakołysał i chłopak upadł na posadzkę. Latarenka rozbiła się z hukiem o ziemię i obsypało go potłuczone szkło.
– Jest mój – powiedziała jego siostra.
Choć wzrok Shane’a zasnuwała czerwona mgiełka, patrzył na nią, jak stawia niepewne kroki ku stworowi przycupniętemu na ścianie, wyciągając przed siebie rękę z otwartą dłonią.
– Jest mój.
Dopiero wtedy Shane pojął prawdziwą grozę tej sytuacji. Pomimo gorączkowych nadziei, jakie żywił, jego siostra przywołała zwierzoducha.
Spłynęła na niego nieświadomość. Nie walczył z nią. Nie chciał widzieć tego, co miało się stać.
Wybudzanie się ze snu nie przychodziło Shane’owi trudno. Od dwóch lat, odkąd Drina przywołała swojego zwierzoducha, co rano budził się całkowicie przytomny, zawsze zlany zimnym potem przerażenia. Ten poranek nie był wyjątkiem.
Szybko rozejrzał się po suficie i spoglądał w każdy kąt sypialni, szukając jakiegokolwiek śladu bytności zwierzęcia. Dbał o to, żeby kamienne ściany były puste, a pokój wolny od jakichkolwiek gratów. Robił wszystko, aby nic nie zdołało się przed nim ukryć. Na koniec, zanim odważył się postawić stopy na ziemi, wychylał się za łóżko i zaglądał pod nie jak dziecko, które sprawdza, czy mrok nie kryje przypadkiem jakiegoś stwora.
Dopiero kiedy z satysfakcją upewnił się, że nie przyzwał zwierzoducha podczas snu, przypominał sobie o oddychaniu.
Niby zdawał sobie sprawę, że szanse, aby był Naznaczonym, są marne, i powtarzał to sobie każdego dnia, mimo to wszyscy członkowie jego najbliższej rodziny jakoś przywołali zwierzoduchy. Ludzie mawiali, że są przeklęci, i bywały chwile, że on sam w to wierzył.
Niedługo skończy trzynaście lat. Dlatego jeśli jego zwierzoduch miałby się pojawić – a wraz z nim choroba zwykle towarzysząca powstawaniu więzi – nastąpi to niebawem.
Shane wyślizgnął się z łóżka i ściągnął przez głowę piżamę mokrą od potu. Z szafy – drewnianego antyku, z którego usunął drzwi – wyciągnął świeżą tunikę i spodnie. Dzięki dokonanej przeróbce zniknęło choć jedno miejsce, którego się bał. Poza tym wujkowi chłopaka zawsze przydawało się drewno i chętnie brał każdą ilość.
Ubierając się, Shane przypomniał sobie, że kiedy jeszcze był dzieckiem, budził go, ubierał i kąpał służący. Teraz już nie został im prawie żaden. Trudno, żeby było inaczej. Nie mieli pieniędzy, aby im zapłacić, nie mieli też dość jedzenia, aby ich wyżywić.
Shane nie znał za bardzo świata poza Stetriolem, lecz podejrzewał, że jest najbiedniejszym księciem. Przeszedł długim korytarzem do jadalni, a po drodze muskał palcem kamienne ściany i arrasy, pozostawiając ślady w kurzu. Ozdobne tkaniny przedstawiały legendarne sceny z dawno minionej przeszłości Stetriolu. Na jednej z nich strumienie wody wypływały z ust ogromnej ropuchy, tworząc jeziora i rzeki. Na innej dwa jaszczury malowały na sobie nawzajem wzory, jeden starannie, porządnym pędzlem, przywiązując wagę do detali, drugi – byle jak.
Shane znał też i inne arrasy, te zapomniane, które nadal zwisały z krokwi w ciemnych pomieszczeniach nieużywanych zakątków zamku. Te dzieła poświęcono wyłącznie zwierzętom: groźnym drapieżnym ptakom, ogromnym, złowrogim kotowatym i ośmiornicy o zadziwiająco mądrym spojrzeniu. Lecz Wielkie Bestie przeklęły Stetriol. Lepiej więc, jeśli zostaną zapomniane.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tytuł: Czy to sen?
Autorka: Natalia Klewicz
Premiera: 9 lutego 2022
Wydawnictwo: YA!
ISBN: 978-83-280-8847-4
Liczba stron: 288




Opis wydawcy:

Niepokojąca i mroczna opowieść o miłości, przyjaźni i niedopasowaniu…

Historia, w której granica między snem, a rzeczywistością przestaje istnieć. O tym, że głęboko skrywany sekret może okazać się śmiertelnie niebezpieczny.
Łucja, na pozór zwyczajna osiemnastolatka, spędza czas na spotkaniach z przyjaciółmi, nauce i niekończących się konfliktach z rodzicami. Jednak szybko okazuje się, że jej problemy mocno różnią się od problemów „normalnej nastolatki”. Od dziecka ma niezwykle realistyczne sny, które ciężko jej odróżnić od rzeczywistości. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy pewnej nocy spotyka tajemniczego chłopaka, który wywraca jej życie do góry nogami.

Fragment:

Zawsze miałam bardzo realistyczne sny. Często budziłam się rano, nie wiedząc, czy to, co mi się śniło, było wytworem wyobraźni, czy może wydarzyło się naprawdę. Chyba każdy zna to uczucie, kiedy w nocy nawiedzają nas koszmary, zrywamy się ze strachu z łóżka, by dopiero po chwili zrozumieć, że to, co właśnie przeżyliśmy, było zaledwie snem. Moje sny są tak realistyczne, że czasami „dojście do siebie” zajmuje mi kilka godzin. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, przeżywam coś nie dość, że dużo ciekawszego od normalnego życia, to jeszcze dziwnie… prawdziwego. Jakbym śniąc, przenosiła się do innej rzeczywistości.
Milczałam. Wiedziałam, co powie Szetkow: „Zgadza się, Łucjo, masz niezwykle bujną wyobraźnię, ale może powinniśmy się skupić na twoich problemach z atakami paniki?”. Milczałam więc. Kiedy otworzyłam się przed tą miłą doktorką, właśnie to przekazała mamie – że mam bujną wyobraźnię, a moje kłopoty ze snami znikną, gdy poświęcimy się temu, co jest moim najpoważniejszym problemem. Byłam wtedy w pierwszej gimnazjum, ale nawet ja zrozumiałam, że pani Rogożowska nie potrafi mi pomoc. Milczałam i później, milczałam i teraz. – Hmm… – Szetkow zdjął okulary, delikatnie zmienił pozycję i zmarszczył brwi. – Hmmm… – Ponownie westchnął, tym razem głośniej. – Łucjo, czy jest coś jeszcze, o czym chciałabyś porozmawiać? – wyrzucił z siebie w końcu. Podczas całego spotkania wymieniliśmy niewiele zdań. Nie chciałam rozmawiać.
Zapadła niezręczna cisza. Przemknęło mi przez głowę, że wszystkie wtorki do końca świata będą wyglądać właśnie tak. Niezręczna cisza na kolejnej głupiej terapii.
– Kończy nam się czas, Łucjo, pozwolę sobie zaprosić twoją mamę do gabinetu. – Szetkow wstał i nie czekając na moją odpowiedź, uchylił drzwi.
Mama weszła trochę niepewna i jak zwykle pełna nadziei. Jedno spojrzenie i wiedziała. Wyprostowała się i zrozumiałam, że – jeśli będzie trzeba – jest zdecydowana sama przejść tę terapię.
– Łucja od małego przychodziła do mnie i opowiadała niestworzone historie – powiedziała, siadając na sofie obok mnie. Nie objęła mnie jednak, nie będzie wspólnego frontu przeciw terapeucie. – Kiedyś powiedziała, że cieszy się, że poszłam z nią dzień wcześniej do kina, a przecież cały wieczór siedziałyśmy w domu. Panie doktorze… – Lekka pauza w jej wypowiedzi nadała nieco dramaturgii. – Takich sytuacji jest mnóstwo. Łucja leczyła się również psychiatrycznie.
– Tak było, Łucjo? – Szetkow spojrzał w moją stronę, chciał z powrotem włączyć mnie do rozmowy, tak jakby prowadzenie terapii z moją mamą również nie było dla niego komfortowe.
Przynajmniej nie zapominał, że to głownie ze mną powinien rozmawiać.
– Tak – odpowiedziała mama dziwnie cicho, nie zważając na to, że pytanie nie było do niej. – Kiedy była młodsza i zaczęły się ataki paniki, stany lękowe, a potem ta depresja, musieliśmy coś zrobić. – Mama westchnęła głośno i wyciągnęła do mnie rękę, jakby to ona potrzebowała wsparcia. – Rozmawialiście o atakach, tak? – zwróciła się do mnie.
– Wspomniałam. – To była prawda, tyle że po kilku pytaniach ucięłam temat. Nie chciałam znów tego rozgrzebywać. W ogóle nie chciałam tu być.
– Doktor Walczak zdiagnozowała to wszystko i przepisała leki. Pomogły Łucji wyjść z depresji, ale i tak problem ataków paniki nie zniknął. Mam wrażenie, że Łucja radzi sobie coraz lepiej, ale widzę po niej, że nie potrafi się skoncentrować, buja w obłokach, jest stale zamyślona, zmęczona. Zresztą, co nam z tego, że nauczyła się z tym funkcjonować? Dalej nie wiemy, skąd się wzięły i dlaczego nie da się ich pozbyć!
– Jak często występują te ataki? – zapytał Szetkow, a mama zmroziła mnie wzrokiem. Domyśliła się, że tylko przyznałam się do ataków i nie powiedziałam o nich nic więcej.
– Zależy – odpowiedziałam.
– Zazwyczaj kilka razy w tygodniu – dodała.
No i się zaczęło. Mama puściła moją dłoń, a każde słowo, które wypływało z jej ust, było głośniejsze od poprzedniego. Strasznie tego nie lubiłam. Uparła się, że pojedzie ze mną na terapię, choć – szczerze mówiąc – dużo lepiej czułabym się, gdyby jej tu nie było.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tytuł: Wojna cukierkowa t.2. Awantura w salonie gier
Autor: Brandon Mull
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Wilga
Liczba stron: 464
Format: 135x202 mm
ISBN: 978-83-280-7654-9
Oprawa: miękka
Data premiery: 23 lutego 2022



Opis wydawcy:

Nowe wydanie kultowej serii Brandona Mulla!

Minął rok, odkąd Nate, Summer, Trevor i Gołąb uratowali miasteczko Colson przed Belindą White. Zła czarodziejka zmieniła się w ich rówieśniczkę, a zaraz potem straciła pamięć. Teraz jako Lindy, pomoże czwórce przyjaciół w walce z nowym zagrożeniem: w okolicy otwarto podejrzany salon gier, w którym można wygrać niesamowite nagrody. Właścicielem okazuje się... jej brat, Jonas White, bezwzględny czarodziej zainteresowany zdobyciem najpotężniejszego talizmanu na Ziemi.

Fragment:

Niektórym mogłoby się wydawać, że dziesiąta to niezbyt wcześnie, ale przecież były wakacje, a nawet w czasie roku szkolnego Roman zwykle nie chodził spać przed północą. Latem – często jeszcze później. Zbliżał się koniec kary, więc gdyby teraz dał się złapać, byłaby tragedia. Do tej pory co noc, gdy już położył się do łóżka, czekał, aż w domu wszystko się uspokoi, a potem pod kołdrą włączał latarkę. Dwa razy zdarzyło się, że usłyszał kroki na korytarzu, bo mama lub tata przyszli do niego zajrzeć. Gasił światło, zanim zdążyli uchylić drzwi. Klimatyzator przestał tłoczyć chłodne powietrze przez otwór umieszczony wysoko w ścianie. W domu panowała cisza. Chyba już można. Jeśli usłyszy, że ktoś idzie, po prostu się pospieszy. Włączył latarkę. Była długa, ciężka, wykonana z lśniącego metalu i miała silną żarówkę. Jasny snop zapewniał wystarczająco dużo światła do czytania komiksów. Wcześniej Roman sprawdził, jak dużo widać z zewnątrz, kiedy schowa się ją pod kołdrę. Żeby cokolwiek dostrzec pod drzwiami, trzeba by się prawie położyć na ziemi. Wyjął spod łóżka blok rysunkowy oraz kredki. Nie miał nowych komiksów, był za to w twórczym nastroju. Przejrzał dotychczasowe rysunki okrętów, dinozaurów, superbohaterów i płonących budynków. Obecnie pracował nad trzema deskorolkarzami, którzy uskakiwali przed monster truckiem przebijającym się przez mur. Ponad połowę miał już gotową. Właśnie się zastanawiał, jakie dekoracje umieścić na najlepiej widocznej deskorolce, kiedy usłyszał wyraźne stukanie w okno. Odruchowo zgasił latarkę, położył głowę na poduszce i przykrył ciałem blok rysunkowy. Wstrzymał oddech. Pukanie w szybę się powtórzyło, było delikatne, ale stanowcze. Roman przestał się bać, że go nakryją, i teraz zachodził w głowę, któż to taki stoi za oknem. Sprawa wydawała się o tyle dziwniejsza, że jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Chłopiec wyjrzał spod kołdry. Na tle lamp ulicznych wyraźnie rysowała się ludzka sylwetka. Na pewno na wąski daszek nie wylazło żadne z rodziców. Czyli to jakiś kolega. Do tej pory nikt nie przychodził do niego tą drogą. A jeśli to włamywacz albo jakiś podejrzany typ? Ale rabuś przecież nie dobijałby się do okna, żeby zaznaczyć swoją obecność. Postać za szybą pomachała i zapukała ponownie. Poza tym w domu panował spokój. Roman wygramolił się z łóżka, podszedł do okna i włączył latarkę. Jasny snop oświetlił Marisę, która mrużyła oczy, zasłaniając twarz dłonią.
Zgasił światło. Co ona tu robi? Przecież wie, że dostał szlaban. Może go załatwić na całe życie!
Otworzył okno. Cieszył się, że ma na sobie T-shirt oraz szorty. W upały czasem kładł się do łóżka w samej bieliźnie.
– Cześć, Rome – szepnęła Marisa, ostrożnie wchodząc do pokoju.
– Cześć, Risa. – Roman nerwowo zerknął na drzwi. Nie słyszał żadnego ruchu rodziców. – Jak się dostałaś na dach?
– Mam swoje metody – odparła z tajemniczym uśmieszkiem. – Kończy ci się szlaban, prawda?
– Chyba że rodzice cię tu nakryją.
– Wpadłam tylko na chwilę – zapewniła. – Chciałam ci coś pokazać.
Wyciągnęła rękę. Na wierzchu dłoni widniał niebieski stempel odrzutowca. Roman leżał nieruchomo w ciemności, przykryty aż po szyję. Światło na korytarzu zgasło pięć minut wcześniej. Nie słyszał żadnych rozmów. Ciszę mącił jedynie szum klimatyzatora. Pewnie mógłby już zacząć, ale bezpieczniej było jeszcze trochę poczekać. Po ciemku nie miał co robić, więc czekanie mocno mu doskwierało. Sekundy dłużyły się jak minuty, a minuty ciągnęły niczym godziny. Usiłując poganiać czas, Roman wpatrywał się w niemrawo zmieniające się cyfry na wyświetlaczu elektronicznego zegara, które ani myślały przyspieszyć. Nudził się, ale wolał poczekać. Gdyby rodzice przyłapali go na złamaniu zakazu, dostałby szlaban na jeszcze dłużej. Już prawie przetrwał ten tydzień. Wychodził z domu tylko z rodziną i codziennie kładł się do łóżka przed dziesiątą. Musiał wtedy gasić światło, więc nie mógł czytać komiksów ani rysować.
– Zdobyłaś go! – Roman był pod wrażeniem.
– Chris mi pomógł. Rome, on miał rację. To lepsze, niż sobie wyobrażasz. Dużo lepsze. Jak paszport do najfajniejszego klubu świata.
– Tyle już wiem – odparł Roman. – Jakiego klubu? Chris nie chciał nam powiedzieć.
Risa pokręciła głową.
– Ja też nie mogę. Obiecałam. Sam zrozumiesz, kiedy dostaniesz swój stempel.
Roman fuknął ponuro.
– Dobra, Risa, ja wysiadam. To właśnie w ten sposób wpadłem za pierwszym razem. Gdybym znowu poszedł do salonu gier, rodzice by mnie zmasakrowali. Poza tym i tak wydałem już całą kasę. Nie starczyło.
– Musisz wrócić – nalegała Risa. – Zrzucimy się razem z Chrisem.
– Co?
– Stempel z odrzutowcem daje różne korzyści. Trochę zaoszczędziłam. Rome, przecież już tak daleko zaszedłeś. Zostały tylko dwa odrzutowce. Musisz skończyć to, co zacząłeś.
– No nie wiem – odparł.
– Dowiaduje się o tym coraz więcej ludzi. Te stemple nie będą czekały wiecznie. Musisz wygrać jeden z nich.
Roman pokręcił głową.
– Nie ma znaczenia, czy sam za siebie zapłacę. Nie wolno mi już chodzić do Krainy Gier.
– Właśnie dlatego tu przyszłam. Wiedziałam, że będziesz się wahał. Kumam, że ci nie wolno, ale musisz. Uwierz, warto zaryzykować.
Roman usłyszał skrzypienie podłogi na korytarzu. Przebiegły go ciarki. Marisa zerknęła na niego zaniepokojona.
– Idź już! – szepnął nerwowo.
– Przyjdź do salonu w sobotę rano – odpowiedziała szeptem, skacząc w kierunku okna. – Wymyśl dowolną wymówkę. Ale przyjdź.
Rzuciła się przez okno w tej samej chwili, w której klamka w drzwiach drgnęła. Roman odwrócił się skrzywiony w kierunku wejścia. Nie zdąży wrócić do łóżka. Zresztą to bez znaczenia. I tak wyda ich łoskot Marisy upadającej na dach. Tyle że wcale nie usłyszał łoskotu. Ani nawet skrzypnięcia. Potoczył latarkę po dywanie w stronę komody. Drzwi się uchyliły. Zajrzał tata. Roman nie drgnął, tak jak dzikie zwierzę próbujące wtopić się w otoczenie. W mroku mógłby się ukryć, ale światło z korytarza padło wprost na puste łóżko. Po chwili wahania tata otworzył drzwi szerzej.
– Roman? – spytał.
– Tu jestem – odparł chłopiec słabym głosem.
Tata wszedł do pokoju. Przez szeroko otwarte drzwi wlewało się teraz więcej światła.
– Dlaczego masz otwarte okno?
– Było mi gorąco – zmyślił Roman gorączkowo. Udawał, że wszystko jest w porządku. Choć to zupełnie bez sensu, Marisa wciąż nie hałasowała. – Nudziłem się.
Tata podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Romana nerwowo ścisnęło w żołądku. Jak ojciec zareaguje na widok Marisy? Jednak tata odwrócił się tak, jakby nic tam nie zobaczył.
– Chyba nie przyszło ci do głowy, żeby tędy wyjść?
– Co? No skąd! Przecież dostałem szlaban. Poza tym z dachu nie da się zejść na dół.
Naprawdę się nie dało, przynajmniej bez drabiny. Czyżby Marisa przyniosła drabinę?!
– Łażenie nocą po dachach to dobry sposób, żeby skręcić sobie kark – ostrzegł ojciec.
– Wiem. Dostawałem już świra. Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem.
Tata pokiwał głową.
– Dobrze. Tyle chyba mogę zrozumieć. Powinieneś leżeć w łóżku, ale przynajmniej nie paliłeś światła.
– Nie czytałem ani nic z tych rzeczy – powiedział Roman. – Po prostu mnie nosi.
– Wcale mnie to nie dziwi. Na pewno czujesz, że to był bardzo długi tydzień. Ale na nic cała kara, jeśli się jej nie wyegzekwuje. Bądź twardy.
– Będę – obiecał Roman.
Podszedł do okna, żeby je zamknąć. Przy okazji wyjrzał na zewnątrz, niby całkiem od niechcenia, lecz nigdzie nie dostrzegł Marisy. Potem wrócił do łóżka.
Tata stanął w progu.
– Idź spać – powiedział.
– Dobrze. Dobranoc.
– Dobranoc.
Drzwi się zamknęły. Pokój pogrążył się w ciemności rozpraszanej jedynie łagodnym blaskiem cyferek na wyświetlaczu elektronicznego zegara oraz miękkim światłem, które sączyło się przez okno. Roman czekał spokojnie. Pozwalał minutom płynąć. Jakim cudem Marisa uciekła? I to tak cicho? Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to skok z dachu. W takim razie jego koleżanka pewnie leżała teraz na podjeździe ze złamanym karkiem. Skoro zdecydowała się wspiąć do jego okna w środku nocy, to klub odrzutowca musiał być naprawdę super. Chris upierał się, że zdobycie stempla jest warte poświęcenia, i Marisa najwyraźniej myślała tak samo. Roman mocno ścisnął kołdrę. Risa zaproponowała nawet, że da mu pieniądze na kolejne kupony. Do tej pory Roman na wygrywanie kuponów wymienialnych na nagrody wydał wszystkie oszczędności – w sumie ponad czterysta dolarów. Pochodziły z małego sejfu z napisem „Prywatny fundusz”, stojącego na jego komodzie. Co prawda należały do niego, ale z wyjątkiem drobnych zakupów miał je wydawać tylko za pozwoleniem rodziców. Przez ponad tydzień, zanim dostał szlaban, wymieniał dwudziestodolarówki na żetony, aż w końcu nic mu nie zostało. Kiedy rodzice go przyłapali, zabronili mu chodzić do Krainy Gier i rozpoczął siedem dni aresztu domowego.
Czy naprawdę mógłby tam wrócić? Chris się zarzekał, że stempel z odrzutowcem zmieni jego życie, a Risa to potwierdzała. W domu wciąż było cicho. Roman podniósł latarkę i otworzył okno. Wyszedł na dach. Gonty głośno zaskrzypiały. Jak to możliwe, że Marisa w ogóle nie narobiła hałasu?
Włączył latarkę, rozejrzał się po pustym podjeździe, ale nie znalazł tam sparaliżowanego ciała.
– Marisa? – szepnął głośno. – Risa? Jesteś tam?
Nie doczekał się odpowiedzi.
Wrócił do pokoju, schował latarkę, odłożył kredki oraz blok, a potem położył się do łóżka. W głowie kłębiło mu się tyle pytań i trosk, że już nie musiał rysować.
Roztrwonił w salonie gier wszystkie oszczędności. Nic wielkiego, prawda? Przecież jest dzieckiem. Jeszcze zdąży zarobić.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Tytuł: Pies, który nas odnalazł

Autorka: Jagna Kaczanowska

Premiera: 9 lutego 2022

Wydawnictwo: W.A.B

ISBN: 978-83-280-9272-3

Liczba stron: 256

Format: 135x210 mm


Opis wydawcy:



Czasem rozpadającą się rodzinę może naprawić tylko… zwierzę. pies…potrzebujący miłości jeszcze bardziej niż oni.
Małżeństwo Anki i Remka przechodzi kryzys, ich dwunastoletnia córka zaczyna się buntować, a młodszy syn, Kaj, ma autyzm. I gdy wszystko zmierza do katastrofy, pojawia się Fred - pies po przejściach. Nikt go nie chce, Fred, po ciężkiej operacji, ma trafić do schroniska. Anka podejmuje irracjonalną decyzję - zabiera go do domu. Pies to szkoła odpowiedzialności dla dzieci, szkoła uczuć dla dorosłych.
Czy zwierzęta pojawiają się w naszym życiu, by uczynić nas lepszymi? Czy gdy zakończą swoją misję, muszą odejść? Czy… mają duszę?

Fragment:

Kolejny skład metra wtoczył się z łoskotem na stację. Pola siedziała na ławce i ze złością szurała nogami.
– Trochę ciszej, dziewczynko. Gdzie jest twoja mamusia? – zapytała słodkim głosem jakaś starsza pani i gestem dwóch palców zasznurowała usta. Trafiony, zatopiony. Pola nie była „dziewczynką” ani jakimś dzieckiem. Miała już dwanaście lat! I…
– Ja nie mam mamusi! – syknęła z wściekłością i szybko wstała, po czym odeszła, nawet nie oglądając się za siebie, choć zdążyła jeszcze zauważyć kątem oka zdumioną twarz wścibskiej staruszki, na której malowały się też strach i coś w rodzaju przykrości?
Nie, Pola nie skłamała. Nie miała „mamusi”, posiadała za to matkę, której miała serdecznie dość – wrzeszczącą, wiecznie pełną pretensji, do Poli oczywiście, i skupioną na jej czteroletnim braciszku, wręcz trzęsącą się nad nim, jakby był kimś naprawdę wyjątkowym. A nie był. To tylko mały, bulgocący coś niezrozumiale debil, który właśnie rozebrał komputer Poli na czynniki pierwsze. Niech rodzice się tym zajmą, złożą go z powrotem, kupią jej nowy, Pola nie miała ochoty nawet zastanawiać się nad ewentualnymi rozwiązaniami. I nie było jej wstyd za to, że powiedziała, co myśli. „Ty debilu!”, krzyknęła, co rozwścieczyło matkę. „Jak możesz tak do niego mówić? Zabraniam ci, rozumiesz? Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale w tym domu nie będziesz odzywała się w ten sposób do swojego brata. I on nie jest żadnym debilem!”, darła się.
Przez chwilę Pola miała wrażenie, że matka chce ją uderzyć w twarz. Ale potem jakby się rozmyśliła, złość znikła z jej twarzy, oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne. Reszty Pola już nie widziała, odwróciła się na pięcie, w biegu złapała buty i kurtkę, które założyła już na klatce schodowej.
Nie cierpiała patrzeć, jak mama płacze. Robiło jej się smutno i chyba… żal? Ale za wszelką cenę starała się nie myśleć o tych uczuciach, tylko znaleźć winnego. To nie było trudne. Wszystko, wszystko złe w jej życiu, w jej domu, było winą Kaja. Jej brata.
To nie była zwykła rywalizacja czy zawiść między rodzeństwem. Pola była na tyle wyrośnięta, gdy urodził się Kaj, że chętnie pomagała mamie w opiece nad małym, różowym, wiecznie gaworzącym zawiniątkiem. Przynosiła smoczek, odnosiła do kuchni butelkę po mleku, podsuwała Kajowi coraz to nowe grzechotki pod nos. I nie niepokoiło jej wcale, że Kaj nie poświęca jej najmniejszej uwagi, nie patrzy na nią, zachowuje się tak, jakby grzechotki płynęły w jego stronę w powietrzu. Nigdy nie zajmowała się żadnym niemowlakiem, więc skąd miała wiedzieć, jak powinien
się zachowywać? Ale jej rodzicom z jakiegoś powodu to się nie podobało. „Dlaczego on na nas nie patrzy?
I zobacz, ile czasu potrafi wpatrywać się w lampę!”, mówił tata. „Daj spokój, wszystkie dzieci w tym wieku wpatrują się w lampę. Wszystko jest w porządku, byłam przecież tydzień temu na kontroli przy okazji szczepienia i lekarka kazała nam przestać się niepokoić i cieszyć zdrowym synkiem”, próbowała bagatelizować mama, chociaż coś w tonie jej głosu mówiło Poli, że jej spokój jest tylko udawany. Potem przestali o tym rozmawiać na głos. Szeptem kłócili się w kuchni, gdy Pola odrabiała lekcje, i myśleli, że ich nie słyszy. „Córka Kwiecińskiej w jego wieku gaworzyła i raczkowała, a on nic, leży jak kłoda!”, „Przestań, to twój syn, jak możesz go porównywać, każde dziecko jest inne!”, „Ale może jemu coś jest, może powinniśmy to skonsultować ze specjalistą, to nie jest normalne!”.
Później, kiedy Kaj miał jakieś dwa lata – to, że nie jest „normalny” jak inne dzieci, stało się jasne nawet dla Poli. Nie mówił. Nie patrzył na nich, na żadne z nich, nawet na matkę, chociaż ta rozpaczliwie próbowała przyciągnąć jego uwagę. W sylwestra, dokładnie dwa lata temu, obudził się z dzikim, nieartykułowanym wrzaskiem, a huk petard i kolorowe rozbłyski na niebie nie budziły jego ciekawości ani radości – jedynie przerażały. To było dziwne, zwierzęce przerażenie, którego Pola chyba nigdy nie doświadczyła. Kaj kulił się w łóżeczku albo zrywał i nagle z całej siły walił głową w ścianę. Rodzice krzyczeli, a matka potem płakała i nie mogła go uspokoić.
Jakoś niedługo potem po raz pierwszy padła ta nazwa – autyzm. Rodzice zaprosili Polę na długą i poważną rozmowę, w trakcie której dowiedziała się, że braciszek jest chory i trzeba będzie poświęcić mu dużo uwagi, ciepła, cierpliwości i pracy. „Czy wyzdrowieje?”, chciała tylko wiedzieć Pola. Zauważyła pełne paniki spojrzenie, jakie jej mama rzuciła tacie, który po chwili odparł: „Nie”. Miała mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadała rodzicom. Czy to znaczy, że Kaj zostanie taki już na zawsze? Nigdy się nie odezwie? Co to znaczy: poświęcać uwagę i pracować? Czy i ona będzie musiała to robić?
Od tego momentu jej stosunek do brata zaczął się zmieniać. Także dlatego, że mama spędzała z nim coraz więcej czasu. Trzy razy w tygodniu, po południu, jechała z nim na terapię. Co tam robili? Tego Pola nie wiedziała. Jasne natomiast stało się, że przez to i w jej życiu zaszły zmiany, wcale nie na lepsze. Musiała sama radzić sobie z lekcjami, bo tata, choć był w domu, pracował przy komputerze. Odgrzewał jej tylko obiad, ale często go przypalał. Mama nie miała już czasu, żeby bawić się z Polą lalkami, chodzić z nią na spacer, karmić kaczki w potoku. Wracała z Kajem późno i z dumą opowiadała o jego „postępach”. Ale Pola nie widziała różnicy. Brat zdawał jej się tak samo nieobecny, niezainteresowany nią ani nikim innym, tylko urządzeniami. Za co mama tak go kochała? Jej się wydawało, że jest po prostu głupi.
– No i dobrze. Niech go sobie zostawi. Nie potrzebuję ani jego, ani jej – powiedziała mściwym głosem, wychodząc ze stacji metra.
Dochodziła czwarta, było szarawo, pomimo, a może właśnie z powodu, świecących już latarni. Z oddali usłyszała pojedyncze wystrzały. Poprawiny sylwestra. Wieczorem niebo znów rozjarzy się na seledynowo i fioletowo, a Kaj znów, jak co roku, będzie krzyczał, zaś matka będzie go mocno przytrzymywała, żeby nie rozbił sobie głowy o ścianę. Skrzywiła się. Wolałaby być gdzieś indziej. Kiedyś chyba lubiła witać Nowy Rok z rodzicami. W ich rodzinnym albumie było kilka zdjęć przedstawiających kolorowe balony, które zaściełały podłogę, wielkie cyfry ze złotej folii, napełnione
helem, fruwały pod sufitem, a ona i mama, objęte, śmiały się do obiektywu. To było, jeszcze zanim urodził się Kaj, który wtargnął w ich życie i je zniszczył.
Bo mama kochała go bardziej. Polę zapiekły oczy. Wytarła je wierzchem zimnej dłoni – zapomniała rękawiczek. Przygryzła wargę i spojrzała na drugą stronę ulicy.
Wtedy go zobaczyła. Właśnie huknął wystrzał i pies – niewielki, wyglądający jak miniaturka owczarka niemieckiego o długiej sierści, lekko utykający na prawą przednią łapę – z paniką w oczach, widoczną nawet z tej odległości, na oślep rzucił się do ucieczki między samochody. Pola aż krzyknęła, a dwa auta zahamowały z piskiem, trzecie nie, wydawało się, że srebrny zderzak uderzy psa, ale on
w ostatniej chwili umknął, już był na trawniku, błotnistym, pokrytym resztkami zgniłozielonej trawy. Pies spojrzał na Polę błagalnie, z przerażeniem, ale chyba nie miał nadziei na cud, jakąkolwiek pomoc, bo już ją mijał i kuśtykając, biegł przed siebie.
– Zaczekaj! Hej, stój! – zawołała za nim Pola, błagalnie, miękko i też bez nadziei, że on jej usłucha. Ale usłuchał. Zatrzymał się, obejrzał na nią, postawa jego ciała zdradzała niezdecydowanie: jakby w każdej chwili gotów był kontynuować ucieczkę. Pola instynktownie przyklękła, żeby znaleźć się na tej samej wysokości co pies.
– Hej, nie bój się, nie zrobię ci nic złego. Zgubiłeś się komuś? Przestraszyłeś się petard? Co ci się stało w łapkę, śliczny? – zapytała łagodnym, kojącym głosem. Chyba podsłuchała taki ton u matki, gdy tak mówiła do Kaja, kiedy wrzeszczał i rzucał przedmiotami. Na psa podziałało to jednak szybciej niż na brata. Zawrócił, spojrzał Poliprosto w oczy i… uśmiechnął się. Kąciki warg uniosły się, ukazując białe, ostre zęby i różowy, wywieszony język, bardzo mokry. Pies usiadł, jakby chciał powiedzieć: jestem na twoje rozkazy. Ja i ty – to już małe stado.

Komentarze